środa, 2 sierpnia 2017

Serles (2718 m n.p.m.)! Nie taki łatwy jak o nim mówią...

... tym bardziej kiedy masz u boku psa!




Nad wszystkim górami panuję jeden władca. Właściwie władca gór Tyrolu to kobieta, która swoim dominującym obliczem prowadzi świat szczytów od Alp Sztubajskich aż po Innsbruck. Góra Serles stoi pozornie jako całkowicie odizolowana piramida skalna, w którą zgodnie z podaniami ludowymi został zamieniony przez lokalnego gospodarza zły rycerz ze swoimi dwoma synami z powodu swojej porywczości, surowości i okrucieństwa. Zamieniony w skałę król Serles musi od tamtej pory stać ze swoimi dwoma synami (bocznymi szczytami) tam, gdzie w ówczesnych czasach stał jego zamek.

Zaskakująca budowa szczytu z trzema wierzchołkami, która leży prawdopodobnie u podstaw tej legendy, zachwyciła także poetę Goethego w czasie jego podróży do Włoch. Nadał górze Serles nowe miano - „Ołtarz Tyrolu”.


Swą wyprawę na szczyt rozpoczęliśmy dość późno. W namiocie dobrze się śpi a rano trzeba spakować wszystkie manatki, których nie było mało. Koło południa dotarliśmy do Klasztoru Maria Waldrast, który jest położony na wysokości 1641 m n.p.m. Dzięki temu, że można dojechać tam samochodem (za 5 euro) mieliśmy dobre nastawienie myśląc, ze zostało nam lekko ponad tysiąc metrów wspinaczki do góry. Dodam tylko, że w planie mieliśmy nocowanie gdzieś niedaleko szczytu aby móc z góry podziwiać wschód słońca. Plecaki mieliśmy ogromne i szczelnie upchane po same brzegi. Z zamiarem nocowania na szlaku musieliśmy zabrać wszystko co jest niezbędne do przeżycia doby z dala od cywilizacji. Choć miałam nadzieję, że po drodze będzie jakieś schronisko na odpoczynek i uzupełnienie płynów. Mieliśmy więc przy sobie m.in. namiot, karimaty, śpiwory, ciuchy na zmianę (łącznie z tymi ładnymi na zdjęcia ze wschodu), kilka przyborów higienicznych, sporo jedzenia i picia.








W piękne niedzielne południe serce aż się rwało na szlak! Swoje bardzo pozytywne nastawienie zmieniłam diametralnie tuż po pierwszym kilometrze. Luby pocieszał mnie, że ponoć tylko początek i koniec szlaku jest stromy a reszta będzie ok. Powtarzając sobie w głowie te słowa jak mantrę szłam bardzo mozolnie przystając co chwilę aby złapać oddech. Pod nosem mamrotałam i narzekałam jak bardzo nie mam siły i jak bardzo ciężko się idzie z kilkukilogramowym plecakiem. Mimo, że lubię spacerować i na codzień szybko maszeruję tak w górach jestem totalnym laikiem. O ile kocham podziwiać górskie widoki o tyle wspinaczka jest dla mnie najgorszą karą ever! Zapytalibyście pewnie po co w takim razie wybrałam się na szlak? Ano ktoś dzień wcześniej wyczytał, że jest to łatwo-średni szlak :P Na szczęście po jakimś czasie skończył się ten pierwszy, ciężki kawałek podejścia i zaczęła się żwirowa ścieżka z niskimi kosodrzewinami i pięknym krajobrazem dookoła. No tak to ja mogę iść! Przystanki robiliśmy tylko na szybkie nawodnienie oraz na założenie Apaczowi bucików gdyż leśny dukt zamienił się szybko w kamienistą ścieżkę. To był fragment, w którym złość odeszła a przyszedł czas na zachwyt. Szlak przyjemny, momentami zacieniony i piękny pejzaż dookoła nas. To lubię.














Niestety moje zachwyty szybko i brutalnie zostały przerwane. Szlak ponownie zaczął się piąć ku górze w formie skalistych schodów. Pomyślałam, ze to musi być ta trudna końcówka tym bardziej, że minęły już 3 godziny naszej wędrówki a to był czas na dotarcie na szczyt jaki podawała informacja turystyczna na tabliczce u stóp góry przy klasztorze. Większość ludzi jakich mijaliśmy schodzili już w dół i patrząc na nasz ekwipunek pytali czy nocujemy na szczycie. Życzyli przy tym powodzenia i dobrej pogody. Ciekawiło mnie czy te słowa były ironią po tym co już zobaczyli na szczycie czy faktycznie i szczerze dobrze nam życzyli. Wreszcie dotarliśmy do przełęczy Serles-Jöchl , w której ukazała się panorama od drugiej strony góry zwanej Ołtarzem Tyrolu. W tym miejscu również czekała na nas drabinka, o której czytaliśmy dzień wcześniej. Ze względu na psa zastanawialiśmy się nad innym szczytem, których w Tyrolu nie brakuje. Jednak Pancit bohatersko zdecydował, że w razie czego psa wniesie po drabince i będzie ok a jak nie da rady to na tym etapie skończymy wspinaczkę. Wiedzieliśmy również, że owa drabinka na skale jest już końcowym etapem góry. Zaczęliśmy się tam rozglądać za miejscówką noclegową jednak żadna maleńka polanka nie nadawała się na rozbicie namiotu. Po prostu brakowało płaskiego terenu bez wielkich kamieni. Przy okazji zapytaliśmy przechodnia ile drogi nam zostało do końca. Odrzekł: 40 min. Po chwili namysłu Norbi poszedł na skalisty szczyt sprawdzić czy jest sens wspinać się tam z bagażem i czy po drodze będzie jakiekolwiek miejsce odpowiednie do snu. Ja czekałam z Apaczem na przełęczy, wiało niemożebnie! Po 40 minutach dostałam wiadomość ze szczytu, że są dwa miejsca, w których może udać się rozbić namiot. Jedno lepsze od drugiego ale jest też grupa ludzi, którzy prawdopodobnie również będą koczować tam do rana. Po kolejnych 30 minutach Pańcio wrócił i rozpoczął się najtrudniejszy fragment z możliwych!

















Coś się ruszyło w trawie!

Sczczyt Serlesjöhl 2384 m


Tam, na skarpie po prawo nie dało się rozbić namiotu :(

Nie widzieli się całe półtorej minuty!

Wydawało się, ze to dobre miejsce ale nie dało się dojść




Facet, który mówił o 40 minutach do szczytu nie brał pod uwagę naszych plecaków. Zaczęło się od siedmiu stopni pionowej drabiny na skale. Poradziliśmy sobie z tym całkiem nieźle. Najpierw weszłam ja ze swoim bagażem. Następnie przyszła kolej psa. Sam nie chciał podjąć próby wejścia więc Norbert jak obiecał tak zrobił. Odstawił plecak a na ręce wziął Apacza ważącego około 26 kg. Trzymając jedną ręką psa a drugą ręką metalowej poręczy pokonał drabinkę bez większych przeszkód po czym wrócił po swój bagaż i dołączył do nas. Tuż za drabinką znajdowała się stalowa lina przymocowana do skały i wystające z niej pręty dające jedyną możliwość wejścia wyżej. Asekurując tyły podziwiałam moich ziomków. Apacz w przeciwieństwie do mnie wcale nie był przerażony tym nietypowym spacerem! Skakał niczym kozica i mam wrażenie, że smycz amortyzowana trzymana przez nas tylko mu przeszkadzała w całej tej wspinaczce. Co gorsze interesowały go osuwające się i uciekające spod łap kamyki, za którymi chętnie by pogonił więc nie było mowy o odpięciu smyczy dla ułatwienia. Po kilkunastu metrach dzierżenia w ręku liny nad przepaścią ukazał się jako taki szlak. Równie skalisty i stromy jednak nie była już potrzebna pomoc do utrzymania równowagi. 






Gdy usłyszałam, że ogromna skała na samej górze to jeszcze nie jest nasz szczyt bo trzeba ją obejść dookoła i wspiąć się wyżej zaczęłam przeklinać wszystko i wszystkich. Nogi już totalnie odmawiały posłuszeństwa, barki odpadały pod ciężarem plecaka a kręta droga wydawała się nie mieć końca! Wielokrotnie otrzymywałam propozycję pomocy w postaci zostawienia plecaka i dokończenia wspinaczki bez niego. Uparcie trwałam w swoim i maleńkimi kroczkami ze łzami w oczach postanowiłam zakończyć podejście tak jak je zaczęłam. Z całym ekwipunkiem na plecach. Powiedziałam, że skoro tyle drogi dałam radę to na końcówce się nie poddam. Na co usłyszałam: ,,ale to jeszcze nie jest końcówka, dalej jest jeszcze gorzej"... No świetnie! 


W tym momencie przeklinałam cały świat :)


Razem z totalnym spadkiem sił, straciłam humor i chęć na wszystko. Był to mój szczyt możliwości, absolutne 200%, wszystko co mogłam z siebie wycisnąć. Nawet teraz na samo wspomnienie tamtych emocji odczuwam dziwny ścisk w żołądku! Z totalnym niesmakiem wdrapałam się po kolejnych linach i spadzistych skałach na szczyt! Ołtarz Tyrolu zdobyty! I prawdę powiedziawszy w tamtym momencie nie czułam nawet radości, dumy czy ekscytacji. Mimo, że dookoła rozpościerał się niesamowity widok! Panorama 360 stopni. Dokoła same szczyty i lodowce! Coś niesamowitego! W pierwszym skojarzeniu poczułam się jakbym wylądowała na Marsie. Dookoła totalna pustka, zero oznak cywilizacji. Miasteczka daleko, daleko w dole widoczne jako migoczące światełka niczym z okna samolotu.



Mówiłam, ze jak na Marsie?





Miały być 3 godziny, w naszym przepadku wyszło 7 godzin (łącznie z tą jedną, w której się rozdzieliliśmy na rozpoznanie terenu)!!! Miał być obiad w drodze lub na szczycie. Była tylko skromna kolacja w postaci kanapek z konserwą turystyczną. Mimo wielu godzin bez jedzenia, zmęczenie tak nam dało się we znaki, że nawet nie odczuwaliśmy głodu. Jak można się domyślać ta lepsza miejscówka na nocleg została zajęta przez 3 osoby a nam został mały, płaski kawałek ziemi. Tuż za skałą na urwisku. Po takim wysiłku nie zauważyłam tam nawet krzty niebezpieczeństwa. Chciałam tylko rozbić mini obóz i odpocząć. Rozłożyliśmy namiot i resztę ekwipunku. Dwa śledzie wbite - jesteśmy bezpieczni :) Po krótkim czasie słonce zaczęło zachodzić. Coś pięknego! Na szczycie Serles można podziwiać nadzwyczajną panoramę od Zuckerhütl do gór lodowcowych Tuxer i od Dolomitów po pasmo górskie Karwendel. Widać dolinę rzeki Inn jak i Alpy Sztubajskie oraz Zillertalskie. Wyobrażacie sobie? Jakbyście mieli u stóp cały świat!








Razem ze zniknięciem słońca pojawiła się różowa łuna na niebie. Zrobiło się przeraźliwie zimno i wietrznie. Nasz plan spania w namiocie z przezroczystymi ściankami bez tropiku legł w gruzach. Trzy warstwy ciuchów i skarpetek nie dawały ukojenia. Wreszcie mogliśmy otworzyć wino, które (w szklanej butelce) niosłam ze sobą całą drogę. W chwili spoczynku w Apacza wstąpiły nowe, nieznane, nadprzyrodzone siły. W namiocie rozstawionym na skraju urwiska zaczął skakać, szaleć i zaczepiać nas do zabawy. Niestety nie było zbyt wiele miejsca ani możliwości do wspólnych harców. Szybko więc wskoczyliśmy w śpiwory ustawiając dziesięć budzików w kilkominutowych odstępach od godziny 4:30.




Nocka nie należała do najprzyjemniejszych. Podłoże było twarde i spadziste a rtęć termometru sięgała raptem kilku kresek powyżej zera. Nasze miejsce okazało się być jednak lepszym od tego drugiego gdyż byliśmy całkowicie osłonięci od wiatru. Apacz spał w naszych nogach, zwinięty w kłębek, przytrzaskując śpiwory czym uniemożliwił nam szansę ruchu. Dodatkowo łapały nas częste i silne skurcze w nogach spowodowane niewygodną pozycją i pokonanymi kilometrami. W efekcie większość nocy nie przespałam. Nad ranem nie mieliśmy problemu z pobudką. Usłyszałam jakiś głos nad nami, mówiący w nieznanym mi języku. Wystraszona szybko wyjrzałam z namiotu z myślą, że ominęliśmy całe przedstawienie ze słońcem w roli głównej. Owszem, widno było już od jakiegoś czasu czego byłam świadoma sprawdzając co chwilę przez okienko w namiocie. Wydawało się, ze ognista kula jest już blisko horyzontu więc pospiesznie ściągnęliśmy tropik z namiotu. Nie bacząc na okropnie zimne powietrze wskoczyliśmy w ciuszki do zdjęć. Nie miałam ochoty na przebieranie się w takich warunkach jednak Norbi namówił mnie mówiąc, że tylko na chwile zdejmiemy kurtki. Mimo idealnego punktu widokowego z namiotu wyszliśmy na zewnątrz i czekaliśmy na wschód wśród kilku nowych grupek ludzi. Według informacji zdobytych z internetu i od społeczeństwa słońce miało pokazać się o godzinie 5:15 jednak pierwsze promyczki zaczęły pojawiać się paręnaście minut przed godziną szóstą. 






Co chwilę dopytywałam się czy zdejmujemy ciepłe okrycia do zdjęć? Jednak Norbert był bardzo niezdecydowany jak ustawić aparat na samowyzwalaczu. Zastanawiał się czy lepszy widok będzie pod słońce czy w oświetleniu pierwszych promieni słońca. Ze zdziwieniem odpowiadałam, że przecież nie ma problemu żeby zrobić zdjęcia zarówno w jedną jak i w drugą stronę. Wieżyczka ustawiona z kamyków była dość niestabilnym statywem pod aparat więc wreszcie N zdecydował poprosić o zdjęcie dziewczynę stojącą obok. Ustawiliśmy się naświetleni porannym słońcem, zapozowaliśmy do zdjęcia, dziewczyna przyłożyła wizjer do twarzy a wtem... luby przyklęknął i oświadczył mi się na szczycie Serles o wschodzie słońca! Nie kryłam zaskoczenia. I o ile dobrze pamiętam wszyscy, którzy dotarli na górę aby podziwiać wschód skupili uwagę na nas. Tak mnie zatkało, że odpowiedziałam na pytanie dużo później z pierścionkiem na palcu :) A dzięki miłej nieznajomej mamy super pamiątkę w postaci całej serii zdjęć z tego wydarzenia!




Po ochłonięciu i ostudzeniu emocji przyszła pora na śniadanko w namiocie. Razem ze słońcem przypłynęła do nas fala ciepłego powietrza. Dzięki temu mogliśmy z powrotem wskoczyć w krótkie sportowe wdzianko. Po spakowaniu rzeczy i upchaniu wszystkich śmieci (łącznie ze szklaną butelką po winie) w plecakach wydawało się jakby na przekór, że wcale nie ubyło kilogramów do niesienia na plecach. Po drodze oczywiście nie było żadnego kosza ani schroniska a my zorientowaliśmy się, ze mamy bardzo mało wody do picia. Około godziny 8 ruszyliśmy ponownie na szlak. 















Pomimo tego, że w dół zawsze schodzi się szybciej wcale nie było nam łatwiej. W nogach pojawiły się zakwasy a palce u stóp cierpiały przy każdym kroku ku stromiźnie. Zdecydowanie najgorszym fragmentem był ten najbliższy szczytowi. Skały, liny do trzymania się i drabinka. Powtórzyliśmy kolejność zejścia z tym, że narzeczony(:D) miał większy problem przy znoszeniu psa w dół. Apacz zahaczał się łapkami o stopnie drabiny lub odbijał się od skały. Trzymając się jedną ręką łatwo nie było ale poza jednym zachwianiem zeszli bezpiecznie bez uszczerbku na zdrowiu żadnego z nich. Reszta trasy była już łatwiejsza pokonując ją w drugą stronę. Jednak słońce grzało tego dnia od samego rana bardzo mocno. Większość szlaku była niezacieniona więc poza bólem stóp doszło ogromne pragnienie. Resztki wody mocno oszczędzaliśmy do samego końca większość dając psu a sami dopijaliśmy to co on zostawił. Rozmawialiśmy mianując się narzeczonym/narzeczoną mijając a to kolejnych turystów a to krowy pasące się na szlaku bez żadnych zabezpieczeń czy łańcuchów. Pieski spotkaliśmy tylko dwa w ciągu tych dwóch dni, spuszczone ze smyczy lecz zupełnie spokojne i nieszkodliwe. Tak miło rozpoczęty dzień upływał nam mimo wszystko bardzo przyjemnie i dość szybko znaleźliśmy się z powrotem u podnóży góry. 









Tuz przy klasztorze znajduje się studnia z wodą ze źródła Maria Waldrast. Mówią, że jest to jedna z najbardziej wartościowych wód w Tyrolu. Prawie 100 lat wynosiła jej podróż przez skały wapienne i magmowe, bogate w różne minerały. Był to najwspanialszy widok o jakim marzyliśmy od dwóch godzin spędzonych na nasłonecznionym szlaku. Zaczęliśmy więc pić i oblewać się wodą ze szczególną mocą w niej płynącą. Po kilku wypitych butelkach i ponownym ich napełnieniu, po krótkim odpoczynku otoczeni pielgrzymami wsiedliśmy do auta i spełnieni wróciliśmy na pole kempingowe. Resztę dnia odpoczywaliśmy na pobliskich łąkach podziwiając Alpy tym razem z dołu.






💕


11 komentarzy:

  1. Super przygoda! Piękne zdjęcia! Podziwiam, że daliście radę! Znając Tajgę, to zbiegłaby ze szczytu, albo próbowała zrobić to co chwila ;) A z innej beczki, jak się sprawdziły buty? My jutro lub w piątek dostaniemy paczkę z naszymi, ciekawe czy będą pasowały

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rany! Miałam od razu napisać Ci o butach i totalnie zapomniałam :( Przepraszam! Ogólnie buty dały radę całą drogę na szczyt i w drodze powrotnej pod koniec dwa przednie się podarły ale miały bardzo ostry chrzest bojowy ;) jednak najważniejsze zrobiły - łapki nie ucierpiały i nawet nie chcę myśleć co by było gdybyśmy ich nie mieli! Daj znać jak Wasze będą się sprawować :)
      Buziaki!

      Usuń
    2. my tą nowszą wersje z codury zamówiliśmy, oczywiscie na wymiar, bo Tajga jak sie okazało jest pomiedzy S a M :P Prawdziwe testy buty przejdą zimą, chyba, że znów coś się z łapą wydarzy - oby nie!

      Usuń
    3. Z moich wyliczeń też wychodziło pomiędzy ale wzięłam rozmiar większy i jest ok. Przy zapinaniu można sporo regulować i bardzo dobrze się trzymają ;)
      Oby przydały się tylko na mrozy lub ewentualnie rozpalone chodniki!

      Usuń
  2. Rany, skąd ja to znam - szlak miałbyć łatwy/średni :)))) Gratulacje!!!! Ściskam Was mocno!!! <3 <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki kochana! Czytałam o Waszych ostatnich zmaganiach i porównywałam do naszej "górki" :)
      Buziaki dla Lusieńki <3 i może kiedyś wreszcie do zo na szlaku :*

      Usuń
  3. Apacz wygląda na przeszczęśliwego :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poza kilkoma sekundami na drabinie był bardzo wesoły podczas całego marszu ;) najfajniejsze były alpejskie krowy! :)

      Usuń
  4. Mimo trudów - zazdroszczę! :) No i gratuluję:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo! Ja mimo tamtego zmęczenia bardzo miło wspominam ;)

      Usuń
  5. Super wyprawa! Podziwiamy! i Gratulujemy :) zdjęcia piękne! :)

    OdpowiedzUsuń