Była krew, był pot i... błoto.
I nie, nie był to rodzaj ekstremalnego biegu, które stają się coraz to bardziej popularne w Polsce. W zasadzie powinien to być miły spacer otoczony szczyptą rywalizacji. Jednak my śmiało możemy stwierdzić że dla nas był to najcięższy Dog Trekking EVER. Ale zacznijmy od początku..
O tym, że weźmiemy udział w tej imprezie zdecydowaliśmy niecały tydzień wcześniej, zaraz po ukończeniu pechowego DT w Szczawnie-Zdroju. Wściekli, zniesmaczeni, załamani mieliśmy ochotę na odwet. Domyślaliśmy się, iż nie będzie to najbardziej obstawiona impreza roku co zwiększało nasze szanse na dobre miejsce. Z dostępnych trzech tras wybraliśmy najdłuższą, licząca W TEORII 25 km. Pamiętajcie, jeżeli organizator piszę że trasa ma 25 km to znaczy, że ma minimum tyle - w praktyce wychodzi zawsze więcej. Rekordzista zrobił 42 km! To tyle co cały Maraton!
Do ostatniego dnia, właściwie do soboty 5:30 (pierwotny plan wyjazdu 6:00) byliśmy przekonani, że do celu dzieli nas jakieś 130 km. Jakież było nasze zaskoczenie gdy rano zupełnie przypadkowo wklepując dokładny adres w nawigacji okazało się, że mamy tylko 90 km. Dzięki temu zyskaliśmy jakąś godzinkę czasu na spokojne spakowanie całego majdanu.
Sporo się zmieniło pod względem pakowania od pierwszego Dog Trekkingu. Na początku mieliśmy przy sobie rzeczy niezbędne do przeżycia tygodnia bez dostępu do cywilizacji. Mogliśmy rozbić szpital polowy w lesie a jakby ktoś chciał to mógłby w naszej kuchni polowej zjeść ciepły posiłek. Zrozumieliśmy, że trochę przesadziliśmy i ostatecznie bierzemy niezbędną apteczkę dla psa, wodę w ilości zależnej od pogody i coś do przekąszenia.
Na miejsce dojechaliśmy jeszcze zanim rozbiły się namioty organizatorów. Byliśmy jako pierwsi na starcie, co dawało dobrą wróżbę co do mety :) Pogoda na szczęście sprzyjała czworonogom pochodzącym nawet z najdalszych zakątków Syberii i nie zapowiadało się na wypogodzenie. Zaczynali dojeżdżać kolejni uczestnicy. Widząc ich wyposażenie wiedzieliśmy, że nie będzie to łatwa przebieżka. W końcu sprzęt z wyższej półki trochę lepiej się prezentował niż nasze "Lidlowe" ubranka. Ale wiadomo - sprzęt sam nie pobiegnie :D
Kilkanaście minut przed ruszeniem w dziką pogoń dostaliśmy pakiet startowy i obmyślaliśmy plan taktyczny zdobywania kolejnych punktów. Jako że w pracy wiele godzin spędzam na zajęciach terenoznawstwa wiedziałem, że dobrym planowaniem sporo nadrobimy. W końcu nadszedł czas kiedy spodziewaliśmy się odliczania a zamiast tego dostaliśmy krótkie wskazówki co do startu i z ogólnego zamieszania jak najszybciej popędziliśmy do wyścigu. Okazało się, że był to falstart ale dowiedzieliśmy się o tym wiele za późno.
Sam początek trasy był bardzo dynamiczny. Biegiem dotarliśmy w kilka chwil do pierwszego punktu. Apacz tak bardzo pomagał biec swojej Pańci, że ciężko mi było trzymać ich tempo i zostawałem w tyle. Kawałek dalej straciliśmy z pola widzenia "wyjadacza" którego śledziliśmy. Od tej pory polegaliśmy tylko na swoich umiejętnościach. Do kolejnych punktów docieraliśmy bardzo sprawnie. Marszobieg połączony z wybitnie szybkim wypatrywaniem punktów na drzewach sprawiał że dawaliśmy ostro czadu. Jednak do czasu kiedy to do jednego punktu naszym szlakiem docierało się drogą leśną, którą przez ostatnie sto lat przechodziły prawdopodobnie tylko zagubione lisy. Nie pomagało też namoknięte podłoże, w którym zbyt słabo zawiązany but mógł po prostu zostać. Wysokie trawy, pokrzywy, osty i wszystko co kłuje wystawało ponad linię pasa. Najbardziej podobały mi się jeżyny, które nagle owijały się na nieosłoniętych piszczelach jak sidła co rusz naruszając skórę. Wcale nas to nie denerwowało :) W późniejszym etapie takie kilkukrotne naruszenie tych samych miejsc prowadziło do nacięć i stąd pochodzi krew o której wspominałem na wstępie :)
Następne punkty nie sprawiały większych problemów niż poprzednie aż do połowy trasy kiedy to musieliśmy przemierzyć kawałek drogi wioską, zboczyć z niej w prawidłową ścieżkę w las i tam znaleźć punkt. Problemem był fakt, iż okolica jaką widzieliśmy w okół siebie nie pokrywała się z tym co było na mapie i przez to trochę się pogubiliśmy. Wiemy, że drzewa rosną ale skoro według mapy byliśmy w terenie niezalesionym a otaczał nas las to chyba nikt nie aktualizował mapy od 20 lat :) Ostatecznie natrafiliśmy na tubylca przebywającego w lesie i po krótkiej wymianie poglądów co do naszego aktualnego miejsca poszliśmy wybranym azymutem w stronę kolejnych współrzędnych i to był strzał w 10! Po dosłownie dwóch minutach dostrzegliśmy punkt, który znaleźliśmy jako JEDYNI z całego LONGA!
Połowa drogi za nami. Po śladach, które napotykaliśmy na ścieżce wiedzieliśmy, że nie jesteśmy pierwsi. Mimo to mieliśmy bardzo dobry czas. Kolejne kilometry prowadziły niedaleko wioski dzięki czemu można było ciąć przez pola jak żyleta mijając muczące i rżące zwierzęta.
Nadeszła nas nawet myśl żeby dosiąść wierzchowce jak prawdziwi Indianie i przyspieszyć dzięki temu nasz bieg ale nikt z nas nie pomyślał o tym wcześniej i nie zabraliśmy ze sobą fotelika dla Apacza, przez co nasz plan legł w gruzach ;) Dalej musieliśmy przebyć kawałek drogi asfaltówką, z której boczna polna droga prowadziła do kolejnego punktu.
Mimo częstego nawadniania czworołapa widać było, że brakuje mu ochłodzenia i tu na horyzoncie dojrzeliśmy zbiornik przeciwpożarowy do którego Apacz wskoczył jak Małysz z Mamuciej! Widać było, że psiak chłodzony cieczą odzyskuje szybko siły. Następne kilometry przemierzał znów wyciągając ostatki sił ze swojej Pancity która dawała czadu jak nigdy!
Z ostatnich pięciu punktów 3 były dobrze widoczne już ze ścieżki i nadal trzymaliśmy bardzo dobre tempo. Jedną z przeszkód pomiędzy punktami była rzeka bez żadnego mostu. Jedynym przejściem było przewalone drzewo, z którego skorzystaliśmy co dało dodatkowego kopa adrenaliny i pędziliśmy jak szaleni do następnego checkpointu. Tutaj coś zawiodło. Mimo znajdowania się idealnie według wskazań współrzędnych mapy, kartki na drzewie nie było. Sprawdzaliśmy krzaczki, nawet zgniłe pniaki, wchodziliśmy na drzewa żeby dojrzeć coś z wysoka i dalej nic. Owady i te wszystkie lecznicze pokrzywy kazały nam stamtąd iść ale jednak wyjrzałem spoza ramy punktu i moim oczom ukazała się ledwo widoczna kartka na oddalonym o jakieś 50 m krzaku z przedostatnim punktem kontrolnym. To była druga z pozycji, którą odnaleźliśmy jako jedyni i wcale się nie dziwię. W ogóle nie pokrywała się z położeniem na mapie a nasze odkrycie to był czysty przypadek.
Tędy właśnie przechodziliśmy! |
Widzicie? Tam na środku jest punkt! |
Pozostało nam dojść do ostatniego punktu i tutaj znów przebijaliśmy się przez dżunglę jak amerykańscy żołnierze w Wietnamie. Po nierównej walce z florą dotarliśmy do ścieżki, która prowadziła do ostatniego punktu. Stamtąd zostało nam tylko gonić na metę! To był nasz dzień. Pasmo niekończących się sukcesów.
Zostały jakieś dwa kilometry. Ale mieliśmy przeciwników na ogonie więc musieliśmy przyśpieszyć co nie jest takie łatwe po prawie 30 km. Wyglądaliśmy jak kulawe antylopy uciekające przed gepardem. Ale wyciskaliśmy z siebie siódme poty i dotarliśmy w końcu do mety! Najśmieszniejsze, że gepard przed którym uciekaliśmy rywalizował w innej kategorii.
Co do samej mety. Tutaj zaczęły się mieszane odczucia. Może spowodowane tym, że wcześniej startowaliśmy na większych imprezach i najwięcej radości sprawiało wiwatowanie na finiszu. Tutaj to wyglądało trochę dziwnie. Wbiegliśmy na miejsce zakończenia wyścigu. Czuliśmy się jakby nikt w ogóle nas nie widział. Żadnych oklasków czy okrzyków bojowych. Nic. Zero. A przecież wrócili ludzie z najdłuższej i najcięższej dzisiejszej trasy...
Dotarliśmy do namiotu gdzie zdaliśmy nasze karty punktowe i na spokojnie organizator poinformował, że jesteśmy pierwsi. Sprawdzenie czasu - 4 h 30 min. Licznik wybił 30 km.
Minusem tych, którzy "zerwą taśmę" na mecie jest to, że muszą czekać aż wszyscy powrócą. Mieliśmy dwie godziny aby uzupełnić płyny, skosztować dań które były w pakiecie i uspokoić tętno zanim nastąpi oficjalne ogłoszenie wyników.
Jako, że na dystansie LONG nie było kategorii "par" startowaliśmy oddzielnie jako singiel kobieta i singiel mężczyzna.
Warty zaznaczenia jest fakt, że Pańcia znajdująca się w kategorii kobiet wygrała również ze wszystkimi osobami znajdującymi się w kategorii mężczyzn (pierwsza wręczyła kartę punktową). I tak nastąpiła chwila do oficjalnej koronacji. Zaczynając od najkrótszych tras kończąc na naszej.
Pierwsza do wręczenia medalu poszła kategoria mężczyzn więc złapałem za smycz i ruszyłem na podium. Podium umowne bo żadnego podestu nie było ;) Odebrałem medal, gromkie brawa i upominki dla Apiego.
Następna kolej na płeć piękną i tutaj oczywiście wywołana do pierwszego miejsca Pancita zabiera Białego Wilka i rusza na najwyższe miejsce na piedestale. Otrzymuje podobnie pamiątkowy medal i mały upominek. Tutaj trochę byłem zawiedziony postępowaniem organizatorów. Trasa LONG licząca u nas 30 km która nie była usłana różami a raczej jeżynami, została mniej doceniona przez MLD jak trasa MID licząca połowę tego dystansu. Zwyciężczyni tamtej kategorii dostała bardzo fajny sprzęt od sponsora (prawdopodobnie pas trekkingowy), kiedy my musieliśmy nacieszyć się paczką przysmaków marki Pedigree.
Po koronacji udaliśmy się w stronę wozu Apaczów, kończąc dzień moczeniem pociętych jak 15-letnia emo piszczeli w Zalewie Sulejowskim i świętowaliśmy wygraną przy najlepszym Sowietskoje Igristoje :)
Niestety zdjęcie nie oddaje faktycznego stanu skóry na piszczelach.. |
Tak bardzo nas u nas na blogu zachęcają do DogTrekking, że trudno się oprzeć. Po zniechęceniu canicross wydaje się to idealną dyscypliną dla nas. Jednak jakoś nie potrafię wziąć się w garść i porządnie o tym poczytać :D
OdpowiedzUsuńMoże jakieś rady jak zacząć?
Jeszcze co do nagród to niestety tak jest. Sponsorzy najczęściej wybierają, które klasy/trasy/specjalizacje nagradzają i może tak być, że niższe miejsce otrzyma lepsze/więcej nagród niż pierwsze.
UsuńSami jako maty węchowe dopiero docieramy się jako sponsorzy, ale mam nadzieję, że podobnych gaf nie strzelimy :D Najczęściej zdajemy się na doświadczenie organizatorów.
Według nas Dog Trekking jest idealnym sposobem na aktywność z psem i każdy powinien spróbować. Dla osób nastawionych na rywalizację i wysokie miejsce jak i dla rodzin z dziećmi (takich tez nie brakuje). Chętni mogą pokonać całą trasę biegiem, inni spacerkiem czy tak jak my - pół na pół :) Na początek warto mieć przy sobie kogoś doświadczonego w temacie żeby z niczym się nie zagapić. My mieliśmy to szczęście, że na początku braliśmy udział z Bohunami, którzy wszystko wyjaśnili i pokazali. Z ich bloga również czerpaliśmy porady jak się naszykować, czego oczekiwać i co spakować do plecaka - jednak w tej kwestii dużo się zmieniło w kolejnych rajdach ;) Wszystkie najważniejsze informacje dla początkujących znajdują się na oficjalnej stronie Pucharu Polski Dogtrekkingu w zakładce 'strefa zawodnika'. Po przestudiowaniu regulaminów i poradników nie ma na co czekać tylko pakować plecak, brać psa i w drogę! Niezapomniane przeżycia gwarantowane! Polecamy z czystym sumieniem ;)
UsuńMam nadzieję, że kiedyś spotkamy się na trasie, pozdrawiam!
Uwielbiam wszelkie dogtrekkingi i biegi na orientację. W kolejnym tygodniu sama biorę udział:)
OdpowiedzUsuńGratuluję wygranych!
Dzięki wielkie!
UsuńGdzie bierzesz udział? życzę powodzenia, dobrego czasu i idealnej orientacji! Czekam na relację po imprezie, pozdrawiam :)
Tym razem bieg na orientację SZAGA w okolicach Chodzieży - to raczej typowo "ludzki" bieg i zastanawiam się czy zabierać psa (bo mnie kusi;)), ale trochę się boję, że nie wszędzie z czworonogiem da radę ot tak przejść (zwłaszcza, że Loki nie przepada za wchodzeniem do wody;)). Muszę jeszcze to przemyśleć:)
Usuń