piątek, 5 maja 2017

Nasz pierwszy Dog Trekking w Lublińcu


Rozpoczynając przygodę nie tyle z blogowaniem co jeszcze z czytaniem blogów o psiej tematyce jednym z pierwszych na jakie trafiłam (i zostałam na dłużej) był blog BohunPies. Spodobał mi się oczywiście główny bohater, styl pisania notek i tematyka tegoż bloga. W znacznej większości można tam przeczytać o wycieczkach i o Dog Trekkingach. Super pomysł na aktywne spędzenie czasu ze swoim czworonogiem i z najbliższymi. W skrócie Dog Trekking jest to marsz/bieg na orientację z psiakiem. Coraz bardziej wsiąkałam w temat jak woda w gąbkę i marzyłam aby kiedyś znaleźć się wśród tych wszystkich zapsionych ludzi i nakręconych psów. Czytałam o kolejnych edycjach, oglądałam zdjęcia, filmiki i wyobrażałam sobie jakby to było. I powiem tylko tyle, że jak się bardzo mocno czegoś pragnie to kiedyś się to zmaterializuje. I dziś właśnie o tym. O naszym pierwszym Dog Trekingu!



Swój wyjazd zaczęliśmy już w piątek - dzień przed całym wydarzeniem. Na stronie organizatora wyczytaliśmy, że dzień wcześniej - do godziny 19 - można zrobić odprawę weterynaryjną i zaoszczędzić sobie wczesnego wstawania i czekania w kolejkach przed samym wydarzeniem. Poza tym był to nasz pierwszy dalszy wyjazd z psem i musieliśmy poczuć jak to jest nocować we trójkę poza domem, na obczyźnie. Od rana w pracy siedziałam jak na szpilkach myśląc tylko o tym co spakować, w co się ubrać i czy w ogóle podołam takiemu wyzwaniu. Gdy wreszcie mogłam wyłączyć komputer i tym samym zakończyć pracę zaczęłam biegać po domu jak oszalała szykując rzeczy do zabrania. Bagaży oczywiście nazbierało się pełno w całym przedpokoju a w tym znaczna większość rzeczy psa. Wyczytałam chyba wszystkie możliwe artykuły w internecie na temat tego co zabrać na dog trekking, jak się ubrać, co musi mieć pies i w co powinna być wyposażona psia apteczka. Można więc się domyślić, że lista rzeczy do wzięcia zrobiła się przerażająco długa a ja woląc dmuchać na zimne pakowałam wszystko po kolei wykreślając podpunkty z kartki. W dodatku zamówienie z akcesoriami dla Apacza z internetu nie doszło na czas i musieliśmy w ostatniej chwili biegać po sklepach zoologicznych w poszukiwaniu bucików w odpowiednim rozmiarze i kombinować skąd wytrzasnąć pas biodrowy. Trochę trwało załadowanie całego majdanu do samochodu. Na szczęście bagażnik się domknął więc mogliśmy ruszyć do Lublińca oddalonego od domu o jakieś 150 km. Po drodze jak to zwykle bywa gdy chce się zdążyć na czas spotkało nas kilka przeszkód - spowalniaczy. W efekcie dotarliśmy na miejsce o godzinie 18:45 i z powodzeniem odbyliśmy odprawę, dostaliśmy pakiet (próbkę karmy i przysmaku od sponsora, batony proteinowe, bony na ciepły posiłek, woreczek na psie odchody i gadżety) i numer startowy: 11. Zaliczyliśmy krótki spacer po okolicy i jadąc na kwaterę zastanawialiśmy się czy błoto w lesie wyschnie do rana i jakie buty założyć - przemakające ale wygodne adidaski czy ciężkie i twarde treki.

W sobotę o poranku deszcz padał bardzo obficie i temperatura była dość niska na spędzenie kilku godzin na dworze. Nie zapowiadało się na szybkie wypogodzenie więc przynajmniej mieliśmy z głowy problem butów. Spacer z psem, owsianka z bananem (Apacz miał obfitą kolację w dniu poprzednim) i jedziemy 20 km do Lublińca. Chciałam być nieco wcześniej niż trzeba było się stawić aby móc się rozejrzeć i nacieszyć atmosferą ;) W połowie drogi zorientowaliśmy się, ze cała wielka porcja surowego mięsa dla pieseła została w lodówce w agroturystyce. Cóż, stwierdziłam, że wrócimy po nią później aby uniknąć stresu i spóźnienia. Gdy dojechaliśmy na miejsce niebo się rozjaśniło a moje emocje sięgały zenitu. Na widok ludzi wyglądających jak typowi maratończycy zaczęłam zwyczajnie trząść portkami i zastanawiać się co ja tutaj robię. Zapisaliśmy się na dystans MID czyli 24 km - przy dobrych wiatrach oczywiście. Już na samym początku spotkaliśmy się z Kasią, Danielem i Bohunem. Nastąpiło oficjalne zapoznanie się psiaków. Ku zdziwieniu nasze futrzaki bardzo się polubiły i szybko przeszły do zabawy i wesołych pląsów. Poszliśmy na miejsce startu, dostaliśmy piękną chustę od Fitmina, usiedliśmy na uboczu zgiełku i przyglądając się wszystkim dookoła popijaliśmy kawę z termosu. 



Apacz był mocno zdezorientowany całym zamieszaniem, zaczął wokalizować na wszystkich dookoła co u niego jest rzadkością. Do niektórych psów podchodził się przywitać a z innymi dyskutował na odległość. Na krótko przed startem odebraliśmy mapę i kartę zawodnika. Jako debiutanci wzięliśmy nie ten pakiet co trzeba ale dzięki doświadczonym towarzyszom w porę zamieniliśmy mapę trasy MINI na MID ;) LONGA nie było z powodu złych warunków na trasie. Kilka dni wcześniej w okolicy były mocne wichury i pełno powalonych drzew. Konkurencja w naszym dystansie znacznie podwyższyła poprzeczkę i zawahały się nasze ambicje na podium (hehe). Następnie odbyło się szybkie omówienie map i punktów kontrolnych i tuż przed godziną 10 ustawiliśmy się między dmuchanymi łukami gotowi do startu. Wymiana numerów telefonicznych w razie zgubienia się w tłumie i odliczamy! 10, 9, 8.... 3, 2, 1 i ruszyli!!! 



Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi ale w takim tłumie start był dość powolny. Zaczęliśmy biec i wyprzedzać ludzi przed nami. Apacz na początku był zupełnie nieogarnięty i wystraszony, ja patrzyłam tylko za niebieską kurtką Kasi i prułam slalomem miedzy psami i linkami jak mogłam. Po kilku minutach tłum się minimalnie rozluźnił więc przeszliśmy do marszu. Pancito przekazał mi czterołapa bo pięknie naparzał przed siebie. I tu genialnie sprawdził się wojskowy pas taktyczny. Niestety tylko taki udało nam się skombinować tuż przed weekendem. Wyglądałam dość bojowo ale przecież nigdy nie wiadomo kiedy jakaś wojna wybuchnie :D 

Źródło: dogtrekking.com.pl


Szliśmy i rozmawialiśmy nie dając się wyprzedzać tyłom i nie wiedzieć kiedy na drzewie pojawił się pierwszy punkt kontrolny ''BINA''. W międzyczasie zdążyło wyjść słońce i pozdejmowaliśmy nakrycia wierzchnie. Z racji iż do Pancia należała rola kontrolowania mapy i spisywania punktów kontrolnych mi droga umykała jak przez palce tym bardziej w tak przemiłym towarzystwie! Metalowy most nad rzeczką przed którym ostrzegali nas organizatorzy nie okazał się być takim strasznym, ba! Apacz nawet się nie zorientował, że przeszedł po niepewnym, ruchomym i głośnym podłożu. Czasami podbiegaliśmy kawałkami aby odłączyć się od małych grupek i iść swobodnie. Przez większość trasy psy nawadniały się i chłodziły w napełnionych rowach więc półtora litra wody w plecaku przeznaczone wyłącznie dla psa ani razu nie okazało się przydatne. Z resztą wiele innych rzeczy, które targaliśmy ma swych barkach również nie zostały użyte.. ale przynajmniej wiemy czego następnym razem na pewno nie weźmiemy ze sobą na drogę. Plusem okazały się 3 długopisy, które wzięłam ''w razie czego'' bo wróciliśmy tylko z jednym. 




Karta zawodnika sukcesywnie zapełniała się dziwnymi słowami aż doszliśmy do punktu 11 znajdującego się przy bufecie. Pancik tak się zapatrzył na banany, pomarańcze i ciastka, że zapomniał o spisaniu słówka z kartki na drzewie i co gorsza przedziurkowaniu perforatorem! Spędziliśmy przy stole może ze dwie minuty(!) i ruszyliśmy dalej zamieniając się obowiązkami (pies - mapa i karta). 

Źródło: dogtrekking.com.pl

Po dobrych kilkunastu minutach marszu zorientowałam się, że nie mamy punktu z bufetu i o ile słówko (''DZIYNCIOŁ") można było spisać tak perforator trudno podrobić. Ale umówmy się - nie ma rzeczy niemożliwych, prawda? Więc wydziurkowany romb również pojawił się na naszej karcie (na przypale albo wcale - to moje motto, dobre nie?). Muszę przyznać, że bez mojego włochatego Aniołka szło mi się znacznie lżej gdyż ten - biedny, nieświadomy - CAŁĄ drogę ciągnął na naprężonej linie jak urodzony zaprzęgowiec. Niby pomagał ale musiałam iść cały czas na hamulcu co bardzo odczułam w kolejnych dniach. Jak rzekła Kasia - damski trening - brzuch, uda, pośladki. Oj tak, miała rację! 




Podczas spisywania ostatniego 14. punktu było mi dosłownie przykro, że już dobiega końca nasz pierwszy, tak długo wyczekiwany Dog Trekking. I tak idąc w mej euforii i podnieceniu jak za pstryknięciem palców pojawiły się przed nami dmuchane bramy. To już? Tak szybko? Tradycyjnie przebiegliśmy metę niczym zwycięzcy. Oddaliśmy mapę, kartę, numer startowy i dowiedzieliśmy się, że ukończyliśmy trasę w cztery i pół godziny. Trochę zmęczeni ale meeeega szczęśliwi :) Endomondo wskazało, że pokonaliśmy 26 km. Całkiem nieźle jak na pierwszy raz jednak jestem pewna, że gdyby nie nasi kompani wrócilibyśmy wieczorem, jeśli w ogóle. 

Źródło: dogtrekking.com.pl



Poszliśmy do aut przebrać się i nakarmić pieski. Apaczkowi trafiła się tacka od Alpha Spirit i ku mojemu zdziwieniu wciągnął ją jakby miesiąc nic nie jadł! My również posililiśmy się ciepłym daniem zapewnionym przez organizatora i czekaliśmy na rozdanie i losowanie nagród. Po całej ceremonii nienasyceni pojechaliśmy na ucztę w restauracji pod złotymi łukami ;) Później po zapomniane mięso Apaczowe i do domu.




Było cudownie! Spełniłam swoje marzenie i jestem pewna, że to dopiero początek naszej przygody z Dog Trekkingami! Cieszę się, że dałam się namówić na dłuższą trasę bo po 15 km zdecydowanie czułabym niedosyt. Dziękujmy Kasi, Danielowi i Bohunkowi za pomoc i towarzystwo, jesteście wspaniali <3 Reprezentacja Kłaków w Kawie jest nieoceniona! To zaszczyt do niej należeć :)




A czy Wy braliście udział w tej lub podobnej imprezie dla psiarzy? 
Jestem bardzo ciekawa jakie są Wasze wspomnienia. 
Ja jestem zachwycona i gorąco polecam.

Przytulaski na pożegnanie: 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz